środa, 19 czerwca 2013

czwarty

Wchodzę do mieszkania uginając się pod ciężarem świątecznej wałówki jaką dźwigam na plecach od dworca.
- Mógłbyś czasem odebrać telefon? - pytam z wyrzutem, widząc rozłożonego na kanapie Zbigniewa.
- Mógłbym, ale zostawiłem go u Romy – odpowiada spokojnie, nawet nie racząc podnieść tyłka i mi pomóc.
- Przywiozłaś pierogi? – opuszcza łaskawie kanapę, kiedy stawiam wyładowany do granic możliwości plecak na podłodze.
- Tak, ale możesz o nich zapomnieć – wyrywam mu pojemnik, który przed chwilą wyciągnął ze środka.
- Coś ty taka rozjuszona? - pyta, idąc za mną do kuchni.
- No nie wiem, może dlatego że miałeś mnie odebrać z dworca, o czym raczyłam ci przypomnieć jakieś sześćset razy, a i tak zapomniałeś?
- O matko, przepraszam – rozkłada ręce - Zrobię ci melisy na te twoje skołatane nerwy, ok? - ściska mnie mocno w pasie i całuję w policzek, co kwituję tylko głośnym sapnięciem.
- Po prostu już zamilcz. I przynieś te pierogi, to odgrzeję...



Wieczorem, wykończona podróżą, siedzę na kanapie i beznamiętnie wpatruję się w ekran telewizora, gdzie jakaś dziennikarka, nadmiernie eksponująca swój biust, wygłasza wiadomości sportowe. Zbyszek dosiada się do mnie i bez słowa przypatruje mi się uważnie. Pewnie czegoś chce, więc wolę go po prostu ignorować.
- Co robisz w Sylwestra? - pyta w końcu.
- Nic spektakularnego, zamierzam zostać w domu i upić się do nieprzytomności przy dźwiękach Queen.
- Aha, a nie chciałabyś wyjść ze mną i Romą?
- Nie-ee...? Szczerze wątpię żebym była wam do czegoś potrzebna – odpowiadam nie odrywając oczu od pasjonujących wiadomości sportowych – poza tym Bobkowi przyda się towarzystwo, coby biedactwo nie zeszło na zawał od wszechobecnych fajerwerków – spoglądam w stronę śpiącego błogim snem yorka.
- No weź, będziesz się kisić w domu? Sama? Delfina... - ja wiem że on się o mnie martwi i że zawsze spędzaliśmy Sylwestra razem, bo akurat to był taki poświąteczny okres, kiedy Zbigniew nie miał żadnej nowej dziewczyny, ale nie mam zamiaru robić za piąte koło u wozu.
- Zbigniew nie truj – uśmiecham się do niego i klepię po kolanie.
- Czasem zachowujesz się jakbyś miała 80 lat – wywraca oczami i wstaje z kanapy.
- Po prostu mam starą dusze – uśmiecham się , na co Zbyś tylko kręci głową z powątpiewaniem.



Przez kolejne dwa dni namawia mnie do towarzyszenia im podczas sylwestrowej nocy, a ja ze spokojem odmawiam. Nawet wtedy, gdy w Sylwestra tuż przed wyjściem zadaje mi to samo pytanie po raz setny.
- Zbysiu idź już i dam mi spędzić ten czas po swojemu – odpowiadam, patrząc jak od pięciu minut bezskutecznie próbuje zawiązać sobie krawat.
- Daj mi to – wyrywam mu go z ręki.
- Delfina ale … - zaczyna.
- Bartman po raz sto pierwszy mówię ci NIE.
- Och no dobra – poddaje się w końcu – jak wyglądam? - pyta poprawiając marynarkę.
- Znośnie – kwituję przekrzywiając głowę w bok.
- Chciałaś powiedzieć zabójczo, Delfinko. Naprawdę, pozbądź się tych lapsusów słownych – całuje mnie w policzek.
- Tak, tak, wmawiaj sobie... - zamykam za nim drzwi.

Po upływie niespełna dwudziestu minut słyszę dzwonek. To zapewne Zbyś zapomniał rzeczy tak prozaicznej jak na przykład klucze.
- Przez tą całą miłość stałeś się strasznie zapominalski... - stwierdzam otwierając górny zamek.
- Cześć - Piotrek wita mnie z uśmiechem błąkającym się gdzieś na jego twarzy. A tego z jakiej okazji przywiało?
- Cześć? - mierzę go od góry do dołu.
- Nie chcę być nie miła, ale wiesz jest Sylwester...nie powinieneś gdzieś imprezować? - pytam. Chociaż tak na marginesie ciężko mi wyobrazić sobie imprezującego Piotra.
- Zibi trochę się martwił, że będziesz w Sylwestra siedzieć sama w domu i spytał czy nie mógłby wpaść i ci potowarzyszyć - wyjaśnia.
Że co? Bartmana pogięło do reszty. Mam ochotę zadzwonić do niego i zdrowo opieprzyć. Robi ze mnie jakąś sierotę życiową, a ja chciałabym tylko kulturalnie upić się w samotności. Czy to aż takie nienaturalne?
- Jezu, on potrafi być takim durniem – kręcę z powątpiewaniem głową – Piotrek dzięki, ale na pewno masz co robić w Sylwestra - uśmiecham się przepraszająco, nadal niedowierzając, że mam takiego idiotę za współlokatora.
- Właściwie to nie mam – wzrusza ramionami. No tak. Trochę to koliduję z moim planem upicia się w trupa, ale niech tam...
- W takim razie bądź moim gościem... - zapraszam go gestem ręki do środka.
- Chociaż nie. Poczekaj, znaczy nie zdejmuj kurtki – stwierdzam po chwili, co spotyka się z jego lekko zaskoczonym spojrzeniem.
- Mam pustą lodówkę, bo Zbyś karmi się ostatnio miłością i zapomina zrobić od czasu do czasu zakupy, kiedy wypada jego kolej. Poza tym ten tutaj pies - wskazuję na Bobka -  potrzebuję wieczornego spaceru, bo potem będzie naćpany środkami uspokajającymi – wyjaśniam.

W trzech osiedlowych sklepach nie ma szampanów, które jak powszechnie wiadomo są niezmiernie chodliwym towarem w sylwestrową noc. W czwarty sklepie kapitulujemy i kupujemy szampan dla dzieci oraz jakieś przekąski. Bezalkoholowy sylwester był moim skrytym marzeniem.

Zanim rzeczonym szampanem wniesiemy toast o północy, przez godzinę męczymy się z Bobkiem, żeby wmusić mu walerianę, następne upływają nam na rozstrzygnięciu kto miał kiedyś gorszego Sylwestra. Z Piotrkiem czas płynie niesamowicie szybko. Na tyle szybko, że przegapiamy północ, o czym świadczy masowy wystrzał fajerwerków na zewnątrz.
- Piotrek cholera jasna, przegapiliśmy! - krzyczę, zrywając się z kanapy i biegnąc na balkon.
Nowakowski wychodzi za mną i w pośpiechu otwiera szampana.
- Wszystkiego najlepszego – uśmiecha się do mnie podając butelkę.
- Rozumiem że nie potrzebujemy kieliszków?
- Nie ma czasu i tak mamy poślizg – ponagla mnie gestem ręki.
- Szczęśliwego Nowego Roku – wznoszę ją lekko do góry i upijam trochę.
Stoimy chwilę na balkonie wypatrując jakichś opóźnionych fajerwerków, ale chyba tylko my przegapiliśmy noworoczny toast. W kieszeni bluzy rozdzwania mi się telefon. To mocno nie trzeźwy Zbigniew dzwoni z życzeniami. Właściwie wykrzykuję je na tyle głośno, że jestem zmuszona trzymać telefon w odpowiedniej odległości od ucha, żeby nie ogłuchnąć. Z jego bełkotu wychwytuję, że życzy mi miłości i chyba coś o pozdrowieniach dla Nowakowskiego. Radzę mu nie pić więcej, dla jego własnego dobra. Zapominam tylko dodać, że jutro planuję go zabić.
+++
Oswajanie Zbigniewa B. przebiega pomyślnie. A wkrótce coś powinno pojawić się tu

wtorek, 4 czerwca 2013

trzeci

Budzę się z okropnym bólem głowy. Czuję się fatalnie, a moje samopoczucie wcale nie poprawia się po tym jak przypominam sobie wczorajszy wieczór. Zrobiłam z siebie idiotkę. Zupełną idiotkę. Kładę się z powrotem na kanapę i szczelnie nakrywam pledem w nadziei że po prostu zniknę, albo zapadnę pod ziemię. Niestety przychodzi Zbigniew i jednym gwałtownym ruchem ściąga go ze mnie, uniemożliwiając wyparowanie mojej osoby. Taka szkoda.
- Co główka boli? - pyta z bezczelnym uśmiechem.
- Daj mi spokój – odwracam się do niego plecami i nakrywam bluzą leżącą na oparciu.
- Trzymaj, to powinno ci trochę pomóc w cierpieniu – słyszę jak stawia na stoliku szklankę, zapewne z aspiryną.
- Dzięki – szybko opróżniam jej zawartość.
- Pamiętaj dzisiaj o 17 jest mecz, więc lepiej szybko dochodź do siebie  – instruuje mnie.
Wiedziałam że jego pomoc nie może być bezinteresowna...

Ja się na pewno na żaden mecz nie wybieram. Po pierwsze, moja głowa nie wytrzyma dzisiaj natężenia dźwięku, jaki panuje na hali, a po drugie chyba spaliłabym się ze wstydu wpadając gdzieś na Piotrka.
- Ja dzisiaj raczej odpuszczę – stwierdzam.
- Odpuścisz? Nie żartuj, obiecałaś że będziesz. Przyjdzie Roma...

Roma, Roma, Roma... Mam jej po dziurki w nosie. Nawet jeśli przy bliższym poznaniu całkiem sporo zyskuje.
- Widzisz, jestem tam zbędna. Dama twojego serca będzie cię dopingowała za nas dwie – rzucam, ani myśląc się tam pojawić.
- Ale ja chcę żebyś ty tam była, żebyś mnie wspierała. Roma na pewno się ucieszy.
- Zapomnij Zbyś – mamroczę, wtulając się w pled.



W najbliższym czasie powinnam wziąć się za pisanie poradnika o wdzięcznym tytule Brak asertywności - to takie proste!, albo coś w ten deseń . Miałam nigdzie nie iść, tak? A gdzie teraz jestem? Na meczu. Z Romą. Towarzyszy mi również kac gigant, ból głowy i dwulitrowa woda mineralna.
- Nie martw się, opieprzę go gdy tylko opuści płytę boiska. Jak mógł ci kazać tutaj przychodzić w takim stanie... – Roma stara się mnie jakoś pocieszyć. 
Widocznie trochę przestraszyła się mojego lekko zielonkawego koloru twarzy.
- Nie kazał, tylko spytał...
Dlaczego ja go jeszcze bronię do cholery?!


Wytrzymuję na hali prawie dwa sety. Potem uznaję, że jeśli zaraz nie wyjdę, to hałas i tandetna muzyka z głośników rozsadzą mi czaszkę od środka.

- Roma zaraz wracam – rzucam w jej stronę i co prędzej kieruję się do wyjścia. Na zewnątrz jest jakieś minus trzysta pięćdziesiąt stopni, co skutecznie powstrzymuję mnie przed wyjściem na świeże powietrze. Przemierzam więc korytarz, by dostać się do łazienki, mając nadzieję że okaże się dla mnie oazą spokoju chroniąc moją głowę przed ostateczną eksplozją. Poza tym mój pęcherz nie jest przyzwyczajony do przyjęcia dwóch litrów płynu w pół godziny.
 - Hej Delfina – słyszę za sobą. Oczywiście! Prawie zapomniałam, że dzisiaj do szczęścia brakuję mi spotkania z Piotrkiem. Głupio trochę w nieskończoność stać na środku korytarza plecami do rozmówcy, więc z lekką niechęcią odwracam się w stronę Nowakowskiego.
- Cześć Piotrek, a ty nie powinieneś teraz radośnie podskakiwać wzdłuż boiska w ramach rozgrzewki?
- Pewnie bym podskakiwał, gdyby tylko trener umieścił mnie w składzie – uśmiecha się. No tak, to tłumaczyłoby dlaczego ma na sobie jeansowe spodnie i szarą bluze z herbem klubu. Jak bardzo mogę się jeszcze zbłaźnić?
- Ach, no tak – przebąkuję - przepraszam, to nie jest mój dzień – staram się zachować resztki godności.
- Widziałem cię na trybunach. Faktycznie, dość anemicznie idzie ci kibicowanie – uśmiecha się wesoło – Zibi zmusił cię żebyś tutaj przyszła? - pyta. Kiwam głową ze zbolała miną, co wywołuję jeszcze większy uśmiech na jego twarzy.
- Chodź, odwiozę cię do domu. Wezmę tylko kurtkę z szatni. Poczekaj chwilę – rzuca i znika gdzieś za rogiem.

Przypominając polską wersję Eskimosa, czekam przed halą czując jak powoli tracę czucie w palcach lewej ręki. Nie ma to jak w środku zimy stulecia zapomnieć o rękawiczkach.
- Już możemy iść – słyszę za swoimi plecami.
- Piotrek dziekuję, naprawdę. Jesteś moim wybawcą – uśmiecham się w podzięce, mimo że moja mimika twarzy jest mocno ograniczona przez odmrożenie.
- A daj spokój, idziemy bo zaraz zamarzniesz – macha ręką i szybko zmierza w stronę parkingu. A ja staram się dotrzymać mu kroku i przy okazji nie wyrżnąć orła na oblodzonym chodniku. Piotrek transportuję mnie pod blok, gdzie ogrzana nieco klimatyzacją samochodową, jeszcze raz wyrażam moją dozgonną wdzięczność, oraz obiecuję że jakoś mu się odwdzięczę. Nie wiem jeszcze jak, ale na pewno coś wymyśle, gdy tylko mój organizm ulegnie całkowitej detoksykacji.