poniedziałek, 12 sierpnia 2013

szósty

Zawsze uciekam gdy tylko problem pojawia się na horyzoncie. To sposób łatwy i przyjemny, przez dużą część społeczeństwa praktykowany, choć mało skuteczny. Brak skuteczności owej metody nie powstrzymuję mnie jednak przed powielaniem jej ilekroć nadarzy się ku temu okazja. Tak jak teraz. Problem, jak nie trudno się domyśleć, ma imię – nazywa się Piotr, który sam w sobie nie był problemem, dopóki niespodziewanie nie zaczął mnie całować. Co spowodowało, nieco uciążliwy po pewnym czasie, natłok myśli. Zrobił to tylko po to żebym w końcu przestała histeryzować, czy może chodziło o coś więcej... Cholernie dobrze całuje... To w ogóle w porządku, że tyle o tym myślę, a on siedzi mi w  głowie i wcale nie chce z niej wyjść... Nie mogę wiecznie siedzieć u rodziców, kiedyś będę musiała się z nim spotkać...  To tylko niektóre z nich.
Poza tym to jest przecież Piotrek! Cichy, spokojny, introwertyk Piotr. Zupełne przeciwieństwo Bartmana. Więc gdzie tu sens?! Gdzie jest logika?!

Siedząc pod kocem i kołdrą, przykryta po uszy, słyszę dzwonek do drzwi. Święcie przekonana że to listonosz, albo jakiś znajomy ojca, nie wzbudza to we mnie większego niepokoju. A powinno. Chwilę potem słyszę Zbysia, który wita się z moją matką i pyta czy może ze mną porozmawiać.
Nawet nie mam czasu spanikować, ani pomyśleć o ewentualnym schowaniu się w szafie, bo moja rodzicielka niemal natychmiast, bardzo z resztą gorliwie, zaprasza go do środka i instruuje że siedzę w swoim pokoju. Szlag.
- Cześć Delfinko, czas najwyższy się zbierać – włazi mi do środka, wcześniej nawet nie pukając.
- Zbierać niby gdzie? - wychylam się lekko z mojej pierzynowo-poduszkowej fortecy przed złem tego świata.
- Wracamy do Rzeszowa, zostawiłaś tam Piotrka zupełnie samego. Martwi się chłopak – stwierdza wesoło, ładując swój zadek koło mnie.
- W ogóle nie powinnam z Tobą rozmawiać – fukam na niego.
- Czyli jednak się gniewasz o te zaręczyny - stwierdza jakże błyskotliwie.
-  Oczywiście że się gniewam!
- To dlaczego kłamałaś?
- A co ci miałam powiedzieć? Zajebiście że mówisz mi o czymś takim w ostatniej chwili? - pytam.
- Ok, przepraszam. Naprawdę chciałem ci wcześniej o tym powiedzieć...Ale wiesz, nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, nie? - daje mi sójkę w bok.
- Niby co w tym jest dobrego? - podnoszę z zaciekawieniem brew.
- Jak to co! Gdybym nie powiedział ci o zaręczynach w ostatniej chwili, to nie poszłabyś do Piotrka, on by cię nie pocieszył, a ja nie miałbym stuprocentowej pewności, że będzie z was piękna para – uśmiecha się triumfalnie.
- Słucham?! Ja i Piotrek...
- Oh no daj spokój! Przecież widzę że coś do niego czujesz, tak jak widziałem co czujesz do mnie – mówi zupełnie normalnie, jakby właśnie prezentował pogodę - Proszę cię Delfina, ślepy by zauważył – dodaje, chyba tylko po to żeby mnie dobić. 
Kiedy pierwszy szok mija zaczynam czuć kiełkującą we mnie frustracje, która w bardzo szybkim tempie urasta do rozmiarów sporej kuli śnieżnej.
- Chcesz mi powiedzieć, że przez cały czas wiedziałeś co do ciebie czuję i nic z tym nie zrobiłeś?! Jasna cholera, jesteś skończonym kretynem! – bije go zawzięcie poduszką, co w ogóle nie robi na nim żadnego wrażenia.
- Delfina, bo zrobisz sobie krzywdę – łapie mnie za nadgarstek i wyciąga z ręki poduszkę.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? – rzucam z wyrzutem.
- Czasem lepiej przymknąć na coś oko i udawać że tego nie ma. Wiesz, mi na tobie naprawdę zależy. Jesteś jedna z najważniejszych osób w moim życiu.Gdybym ci powiedział że wiem, ale nie czuję tego samego, to wszystko by się rozpieprzyło. Nigdy nie byłoby jak dawniej. A do tego nie mogłem dopuścić.
- A teraz? Co się niby zmieniło? - pytam, zakładając ręce na piersi.
- To co sobie uroiłaś jest już nieaktualne – wzrusza ramionami. 
Zdaje sobie sprawę, że to jest ta jedna z nielicznych sytuacji kiedy Bartman ma rację. Chyba przeoczyłam gdzieś moment, w którym uczucie jakim go darzyłam przerodziło się w coś na kształt przyzwyczajenia.
- Dobra pogadaliśmy, a teraz naprawdę się zbieraj. O 16 mam trening, Kowal mnie zabije jeśli znowu się spóźnię – wstaje energicznie i kieruje do drzwi.
- Czekaj! Ty to wszystko zrobiłeś specjalnie! – dopiero teraz dostaję olśnienia, że ta wredna menda wszystko ukartowała.
- Przecież mówiłem że ci kogoś znajdę...
- Jak... ty... ty...
- O Boże, źle ci? - pyta, rozkładając ręce.
- Nie, ale...
- To nie rób problemu tam gdzie go nie ma...
- Zbyś? - pytam, wygrzebując się spod kołdry – myślisz, że to się uda?
- Wszystko wyjdzie elegancko, masz moje słowo – zapewnia mnie – Czekam na dole – krzyczy, będąc na schodach.


+++
Zbigniew oswojony. Dziękuję.

wtorek, 30 lipca 2013

piąty

Zbyś od samiuśkiego rana okupuje kuchnie z kucharską książką w ręku. Ja naprawdę rozumiem, że się zakochał, że pewnie w tej całej bieganinie ma jakiś cel w który zamieszana jest też Roma, ale mógłby mnie przy tym nie budzić o 8 rano w sobotę dźwiękiem blendera.
- Nie mogłeś zacząć nalotu na kuchnię w jakiś ludzkich godzinach? - wchodzę i otwieram lodówkę w poszukiwaniu mojego jogurtu naturalnego.
- Delfinko, kto rano wstaję...
- Jasne Zbysiu, jasne – przerywam mu machając ręką.
- Macie wieczorem w planach rozpoczęcie okresu godowego, czy mogę spokojnie wrócić do domu na noc? - wyciągam płatki z górnej szafki i łyżeczkę z szuflady.
- Zawsze możesz użyć stoperów. Wiesz, gdyby coś ci przeszkadzało – daję mi swoją złotą radę, którą puszczam mimo uszu – nie martw się, dzisiaj wieczorem planuję raczej coś innego... - dorzuca.
- Chcę wiedzieć? – pytam, wygrzebując z dna kubka resztki jogurtu.
- Mam zamiar się oświadczyć – oznajmia radośnie. Zaczynam się śmiać, biorąc to za dowcip. Ale Bartman zdaję się wcale nie żartować, ba on idzie do swojego pokoju i wraca z jakiś pudełeczkiem, którego zawartością jest pierścionek.
- Nie chciałem ci wcześniej mówić, bo ostatnio chodzisz jakbyś notorycznie miała zespół napięcia przedmiesiączkowego – wyjaśnia trochę zestresowany.
Zaręczyny. Zbigniew. Roma. ZARĘCZYNY.
- Jesteś zła?
- Nie – mruczę, patrząc przed siebie.
Nie jestem złą, nie gniewam się, tylko czuję jakby przed chwilą ktoś podszedł do mnie z promiennym uśmiechem i walnął z całej siły kijem bejsbolowym w tył głowy.
- Większego kamienia nie mieli? - pytam, starając się przy tym nie rozryczeć.
- Bardzo zabawne Delfinko – całuje mnie w policzek – cieszę się że się nie gniewasz – chowa pudełko do kieszeni dresów i wraca do swojego pichcenia.

Wyrzucam pusty kubeczek do kosza i idę do siebie. Nakrywam się kocem i chcę się obudzić, bo to co przed chwilą miało miejsce w kuchni nie może być prawda. To tylko bardzo realistyczny zły sen. Niestety, po dwudziesty minutach nadal leżę pod kocem, a z kuchni dochodzą odgłosy blendera. Wstaję z łóżka, narzucam na siebie płaszcz i szalik. Chodzę bez celu po całym osiedlu. W głowie mam zupełną pustkę, no może poza tym nieznośnym głosem Zbyszka oznajmiającego mi rano o swoich zaręczynach. Kiedy docieram do mieszkania Piotrka, jest już zupełnie ciemno. Mam nadzieję że jest u siebie, bo tak cholernie nie chce być dzisiaj sama. Naciskam dzwonek i czekam chwilę, aż otworzy mi drzwi.
 - Piotrek, on się jej właśnie oświadcza – mówię jak w transie, nie siląc się nawet na część, hej czy nie przeszkadzam? Nie wydaje się jakoś bardzo zaskoczony, z czego wnioskuję że tylko ja dowiaduję się o tym mało istotnym fakcie jako ostatnia.
- Wchodź - otwiera szerzej drzwi, wpuszczając mnie do środka. Nie zdejmując nawet płaszcza, siadam na kanapie i tępo wpatruję się w ścianę naprzeciwko. Wszytko rozumiem. Miłość? Ok. Dziewczyna na dłużej niż dwa tygodnie? W porządku. Zamiar oświadczyn i poinformowanie mnie o tym w niemal ostatnim momencie? Nie, nie i jeszcze raz nie! Co to do cholery ma znaczyć?!
- Delfina... - Piotrek siada koło mnie trochę niepewnie.
- On nie może jej się tak po prostu oświadczyć! - wybucham histerycznie.
- Delfina, proszę nie płacz – Nowakowski trochę zakłopotany przysuwa się bliżej i delikatnie obejmuje mnie ramieniem.
- No powiedź Piotrek, jak można znać kogoś raptem parę miesięcy i mu się oświadczać? Mało tego! Jak można nazywać się czyimś przyjacielem i nie powiedzieć mu o czymś takim?
- Delfina... – nadal próbuje mnie jakoś uspokoić, a ja płaczę coraz mocniej i nie potrafię tego powstrzymać. W pewnym momencie chwyta mnie za podbródek i obraca moją głowę w swoją stronę. Chwilę patrzy w moje zaszklone oczy i zadziwiająco stanowczo powtarza nie płacz, proszę. Potem przybliża się, tak że niemal stykamy się nosami. Muska moje usta. Raz, drugi, trzeci... tak delikatnie, tak subtelnie... 
To sieje w mojej głowie takie spustoszenie, jakby przeszedł przez nią pokaźnych rozmiarów huragan.
- Muszę iść – dukam, odrywając się od niego i łapię oddech. W pośpiechu wstaję z kanapy i dosłownie wybiegam z jego mieszkania. Zjeżdżając windą, co chwila dotykam własnych ust, starając sobie ułożyć to, co przed chwila miało miejsce. Piotrek, najprawdopodobniej w akcie desperacji, mnie pocałował. A całował tak, że chciałabym jeszcze i jeszcze. Przez tę parę sekund było mi tak dobrze, cholernie dobrze... właściwie nie pamiętam kiedy ostatnio coś takiego czułam. Wychodzę z bloku, zaliczając po drodze wszystkie roztopowe kałuże i siadam na jednej z osiedlowych ławek. Dwie rzeczy są pewne, mam przemoknięte trampki i zupełny chaos w głowie.

+++
Zbigniew za cholerę ostatnio nie chciał współpracować, dlatego to wszytko tak długo trwało.

środa, 19 czerwca 2013

czwarty

Wchodzę do mieszkania uginając się pod ciężarem świątecznej wałówki jaką dźwigam na plecach od dworca.
- Mógłbyś czasem odebrać telefon? - pytam z wyrzutem, widząc rozłożonego na kanapie Zbigniewa.
- Mógłbym, ale zostawiłem go u Romy – odpowiada spokojnie, nawet nie racząc podnieść tyłka i mi pomóc.
- Przywiozłaś pierogi? – opuszcza łaskawie kanapę, kiedy stawiam wyładowany do granic możliwości plecak na podłodze.
- Tak, ale możesz o nich zapomnieć – wyrywam mu pojemnik, który przed chwilą wyciągnął ze środka.
- Coś ty taka rozjuszona? - pyta, idąc za mną do kuchni.
- No nie wiem, może dlatego że miałeś mnie odebrać z dworca, o czym raczyłam ci przypomnieć jakieś sześćset razy, a i tak zapomniałeś?
- O matko, przepraszam – rozkłada ręce - Zrobię ci melisy na te twoje skołatane nerwy, ok? - ściska mnie mocno w pasie i całuję w policzek, co kwituję tylko głośnym sapnięciem.
- Po prostu już zamilcz. I przynieś te pierogi, to odgrzeję...



Wieczorem, wykończona podróżą, siedzę na kanapie i beznamiętnie wpatruję się w ekran telewizora, gdzie jakaś dziennikarka, nadmiernie eksponująca swój biust, wygłasza wiadomości sportowe. Zbyszek dosiada się do mnie i bez słowa przypatruje mi się uważnie. Pewnie czegoś chce, więc wolę go po prostu ignorować.
- Co robisz w Sylwestra? - pyta w końcu.
- Nic spektakularnego, zamierzam zostać w domu i upić się do nieprzytomności przy dźwiękach Queen.
- Aha, a nie chciałabyś wyjść ze mną i Romą?
- Nie-ee...? Szczerze wątpię żebym była wam do czegoś potrzebna – odpowiadam nie odrywając oczu od pasjonujących wiadomości sportowych – poza tym Bobkowi przyda się towarzystwo, coby biedactwo nie zeszło na zawał od wszechobecnych fajerwerków – spoglądam w stronę śpiącego błogim snem yorka.
- No weź, będziesz się kisić w domu? Sama? Delfina... - ja wiem że on się o mnie martwi i że zawsze spędzaliśmy Sylwestra razem, bo akurat to był taki poświąteczny okres, kiedy Zbigniew nie miał żadnej nowej dziewczyny, ale nie mam zamiaru robić za piąte koło u wozu.
- Zbigniew nie truj – uśmiecham się do niego i klepię po kolanie.
- Czasem zachowujesz się jakbyś miała 80 lat – wywraca oczami i wstaje z kanapy.
- Po prostu mam starą dusze – uśmiecham się , na co Zbyś tylko kręci głową z powątpiewaniem.



Przez kolejne dwa dni namawia mnie do towarzyszenia im podczas sylwestrowej nocy, a ja ze spokojem odmawiam. Nawet wtedy, gdy w Sylwestra tuż przed wyjściem zadaje mi to samo pytanie po raz setny.
- Zbysiu idź już i dam mi spędzić ten czas po swojemu – odpowiadam, patrząc jak od pięciu minut bezskutecznie próbuje zawiązać sobie krawat.
- Daj mi to – wyrywam mu go z ręki.
- Delfina ale … - zaczyna.
- Bartman po raz sto pierwszy mówię ci NIE.
- Och no dobra – poddaje się w końcu – jak wyglądam? - pyta poprawiając marynarkę.
- Znośnie – kwituję przekrzywiając głowę w bok.
- Chciałaś powiedzieć zabójczo, Delfinko. Naprawdę, pozbądź się tych lapsusów słownych – całuje mnie w policzek.
- Tak, tak, wmawiaj sobie... - zamykam za nim drzwi.

Po upływie niespełna dwudziestu minut słyszę dzwonek. To zapewne Zbyś zapomniał rzeczy tak prozaicznej jak na przykład klucze.
- Przez tą całą miłość stałeś się strasznie zapominalski... - stwierdzam otwierając górny zamek.
- Cześć - Piotrek wita mnie z uśmiechem błąkającym się gdzieś na jego twarzy. A tego z jakiej okazji przywiało?
- Cześć? - mierzę go od góry do dołu.
- Nie chcę być nie miła, ale wiesz jest Sylwester...nie powinieneś gdzieś imprezować? - pytam. Chociaż tak na marginesie ciężko mi wyobrazić sobie imprezującego Piotra.
- Zibi trochę się martwił, że będziesz w Sylwestra siedzieć sama w domu i spytał czy nie mógłby wpaść i ci potowarzyszyć - wyjaśnia.
Że co? Bartmana pogięło do reszty. Mam ochotę zadzwonić do niego i zdrowo opieprzyć. Robi ze mnie jakąś sierotę życiową, a ja chciałabym tylko kulturalnie upić się w samotności. Czy to aż takie nienaturalne?
- Jezu, on potrafi być takim durniem – kręcę z powątpiewaniem głową – Piotrek dzięki, ale na pewno masz co robić w Sylwestra - uśmiecham się przepraszająco, nadal niedowierzając, że mam takiego idiotę za współlokatora.
- Właściwie to nie mam – wzrusza ramionami. No tak. Trochę to koliduję z moim planem upicia się w trupa, ale niech tam...
- W takim razie bądź moim gościem... - zapraszam go gestem ręki do środka.
- Chociaż nie. Poczekaj, znaczy nie zdejmuj kurtki – stwierdzam po chwili, co spotyka się z jego lekko zaskoczonym spojrzeniem.
- Mam pustą lodówkę, bo Zbyś karmi się ostatnio miłością i zapomina zrobić od czasu do czasu zakupy, kiedy wypada jego kolej. Poza tym ten tutaj pies - wskazuję na Bobka -  potrzebuję wieczornego spaceru, bo potem będzie naćpany środkami uspokajającymi – wyjaśniam.

W trzech osiedlowych sklepach nie ma szampanów, które jak powszechnie wiadomo są niezmiernie chodliwym towarem w sylwestrową noc. W czwarty sklepie kapitulujemy i kupujemy szampan dla dzieci oraz jakieś przekąski. Bezalkoholowy sylwester był moim skrytym marzeniem.

Zanim rzeczonym szampanem wniesiemy toast o północy, przez godzinę męczymy się z Bobkiem, żeby wmusić mu walerianę, następne upływają nam na rozstrzygnięciu kto miał kiedyś gorszego Sylwestra. Z Piotrkiem czas płynie niesamowicie szybko. Na tyle szybko, że przegapiamy północ, o czym świadczy masowy wystrzał fajerwerków na zewnątrz.
- Piotrek cholera jasna, przegapiliśmy! - krzyczę, zrywając się z kanapy i biegnąc na balkon.
Nowakowski wychodzi za mną i w pośpiechu otwiera szampana.
- Wszystkiego najlepszego – uśmiecha się do mnie podając butelkę.
- Rozumiem że nie potrzebujemy kieliszków?
- Nie ma czasu i tak mamy poślizg – ponagla mnie gestem ręki.
- Szczęśliwego Nowego Roku – wznoszę ją lekko do góry i upijam trochę.
Stoimy chwilę na balkonie wypatrując jakichś opóźnionych fajerwerków, ale chyba tylko my przegapiliśmy noworoczny toast. W kieszeni bluzy rozdzwania mi się telefon. To mocno nie trzeźwy Zbigniew dzwoni z życzeniami. Właściwie wykrzykuję je na tyle głośno, że jestem zmuszona trzymać telefon w odpowiedniej odległości od ucha, żeby nie ogłuchnąć. Z jego bełkotu wychwytuję, że życzy mi miłości i chyba coś o pozdrowieniach dla Nowakowskiego. Radzę mu nie pić więcej, dla jego własnego dobra. Zapominam tylko dodać, że jutro planuję go zabić.
+++
Oswajanie Zbigniewa B. przebiega pomyślnie. A wkrótce coś powinno pojawić się tu

wtorek, 4 czerwca 2013

trzeci

Budzę się z okropnym bólem głowy. Czuję się fatalnie, a moje samopoczucie wcale nie poprawia się po tym jak przypominam sobie wczorajszy wieczór. Zrobiłam z siebie idiotkę. Zupełną idiotkę. Kładę się z powrotem na kanapę i szczelnie nakrywam pledem w nadziei że po prostu zniknę, albo zapadnę pod ziemię. Niestety przychodzi Zbigniew i jednym gwałtownym ruchem ściąga go ze mnie, uniemożliwiając wyparowanie mojej osoby. Taka szkoda.
- Co główka boli? - pyta z bezczelnym uśmiechem.
- Daj mi spokój – odwracam się do niego plecami i nakrywam bluzą leżącą na oparciu.
- Trzymaj, to powinno ci trochę pomóc w cierpieniu – słyszę jak stawia na stoliku szklankę, zapewne z aspiryną.
- Dzięki – szybko opróżniam jej zawartość.
- Pamiętaj dzisiaj o 17 jest mecz, więc lepiej szybko dochodź do siebie  – instruuje mnie.
Wiedziałam że jego pomoc nie może być bezinteresowna...

Ja się na pewno na żaden mecz nie wybieram. Po pierwsze, moja głowa nie wytrzyma dzisiaj natężenia dźwięku, jaki panuje na hali, a po drugie chyba spaliłabym się ze wstydu wpadając gdzieś na Piotrka.
- Ja dzisiaj raczej odpuszczę – stwierdzam.
- Odpuścisz? Nie żartuj, obiecałaś że będziesz. Przyjdzie Roma...

Roma, Roma, Roma... Mam jej po dziurki w nosie. Nawet jeśli przy bliższym poznaniu całkiem sporo zyskuje.
- Widzisz, jestem tam zbędna. Dama twojego serca będzie cię dopingowała za nas dwie – rzucam, ani myśląc się tam pojawić.
- Ale ja chcę żebyś ty tam była, żebyś mnie wspierała. Roma na pewno się ucieszy.
- Zapomnij Zbyś – mamroczę, wtulając się w pled.



W najbliższym czasie powinnam wziąć się za pisanie poradnika o wdzięcznym tytule Brak asertywności - to takie proste!, albo coś w ten deseń . Miałam nigdzie nie iść, tak? A gdzie teraz jestem? Na meczu. Z Romą. Towarzyszy mi również kac gigant, ból głowy i dwulitrowa woda mineralna.
- Nie martw się, opieprzę go gdy tylko opuści płytę boiska. Jak mógł ci kazać tutaj przychodzić w takim stanie... – Roma stara się mnie jakoś pocieszyć. 
Widocznie trochę przestraszyła się mojego lekko zielonkawego koloru twarzy.
- Nie kazał, tylko spytał...
Dlaczego ja go jeszcze bronię do cholery?!


Wytrzymuję na hali prawie dwa sety. Potem uznaję, że jeśli zaraz nie wyjdę, to hałas i tandetna muzyka z głośników rozsadzą mi czaszkę od środka.

- Roma zaraz wracam – rzucam w jej stronę i co prędzej kieruję się do wyjścia. Na zewnątrz jest jakieś minus trzysta pięćdziesiąt stopni, co skutecznie powstrzymuję mnie przed wyjściem na świeże powietrze. Przemierzam więc korytarz, by dostać się do łazienki, mając nadzieję że okaże się dla mnie oazą spokoju chroniąc moją głowę przed ostateczną eksplozją. Poza tym mój pęcherz nie jest przyzwyczajony do przyjęcia dwóch litrów płynu w pół godziny.
 - Hej Delfina – słyszę za sobą. Oczywiście! Prawie zapomniałam, że dzisiaj do szczęścia brakuję mi spotkania z Piotrkiem. Głupio trochę w nieskończoność stać na środku korytarza plecami do rozmówcy, więc z lekką niechęcią odwracam się w stronę Nowakowskiego.
- Cześć Piotrek, a ty nie powinieneś teraz radośnie podskakiwać wzdłuż boiska w ramach rozgrzewki?
- Pewnie bym podskakiwał, gdyby tylko trener umieścił mnie w składzie – uśmiecha się. No tak, to tłumaczyłoby dlaczego ma na sobie jeansowe spodnie i szarą bluze z herbem klubu. Jak bardzo mogę się jeszcze zbłaźnić?
- Ach, no tak – przebąkuję - przepraszam, to nie jest mój dzień – staram się zachować resztki godności.
- Widziałem cię na trybunach. Faktycznie, dość anemicznie idzie ci kibicowanie – uśmiecha się wesoło – Zibi zmusił cię żebyś tutaj przyszła? - pyta. Kiwam głową ze zbolała miną, co wywołuję jeszcze większy uśmiech na jego twarzy.
- Chodź, odwiozę cię do domu. Wezmę tylko kurtkę z szatni. Poczekaj chwilę – rzuca i znika gdzieś za rogiem.

Przypominając polską wersję Eskimosa, czekam przed halą czując jak powoli tracę czucie w palcach lewej ręki. Nie ma to jak w środku zimy stulecia zapomnieć o rękawiczkach.
- Już możemy iść – słyszę za swoimi plecami.
- Piotrek dziekuję, naprawdę. Jesteś moim wybawcą – uśmiecham się w podzięce, mimo że moja mimika twarzy jest mocno ograniczona przez odmrożenie.
- A daj spokój, idziemy bo zaraz zamarzniesz – macha ręką i szybko zmierza w stronę parkingu. A ja staram się dotrzymać mu kroku i przy okazji nie wyrżnąć orła na oblodzonym chodniku. Piotrek transportuję mnie pod blok, gdzie ogrzana nieco klimatyzacją samochodową, jeszcze raz wyrażam moją dozgonną wdzięczność, oraz obiecuję że jakoś mu się odwdzięczę. Nie wiem jeszcze jak, ale na pewno coś wymyśle, gdy tylko mój organizm ulegnie całkowitej detoksykacji. 

poniedziałek, 27 maja 2013

drugi

Nadmierna obecność w naszym mieszkaniu nowej dziewczyny Zbigniewa jest co najmniej uciążliwa i trochę dziwna. Wstaję rano i niemal codziennie napotykam ją konsumującą śniadanie, wracam wieczorem z uczelni, styrana jak wół i nie mogę wziąć kąpieli, bo ona okupuje łazienkę od godziny. Zachowanie Bartmana też jest dziwne. Chodzi cały w skowronkach, a o Romie wypowiada się jakby była bożkiem z brązu. Ale ja potrafię żyć w trudnych warunkach. Jestem jak taki porost, mam małe wymagania życiowe. Dopóki nie muszę z nią rozmawiać jest dobrze.
Właściwie z dotychczasowymi wybrankami Zbyszka byłam zmuszona prowadzić konwersację tylko wtedy, kiedy on wybiegał rano na trening, a pozostawioną w łóżku pannę trzeba było jakoś spławić z mieszkania, bo przecież samą jej tam nie zostawię. Ale z tą całą Roma jest inaczej. I to mnie martwi. Już dobre siedem razy Zbyś próbował namówić mnie żebym gdzieś z nią wyskoczyła, poznała ją lepiej. Znam go sześć lat, w przeciągu których miał tuziny dziewczyn i nigdy, prze nigdy nie chciał żeby którąś lepiej poznała. Jestem poważnie tym wszystkim zaniepokojona.

Siedzę potulnie w swoim pokoju, nie mając ochoty na romantyczne sceny jakie pewnie teraz rozgrywają się w kuchni opcjonalnie w salonie. Ze słuchawkami na uszach, staram się skupić na sprawozdaniach, które powinnam oddać już tydzień temu. Idzie mi całkiem nieźle do momentu, aż ktoś nie zacznie mną potrząsać jak szmacianą lalką.
- Co się stało Zbysiu? - znudzona ściągam słuchawki i patrzę na niego.
- Muszę na chwilę wyjść, zapomniałem donieść wyniki badań do klubu.
- I? Co ja mam z tym wspólnego? Mam ci pomóc zasznurować buty, czy jak? - rozkładam ręce w geście niewiedzy.
- Nie, Roma stwierdziła że zaczeka aż wrócę, a nie chcę żeby siedziała tam sama. Więc, pomyślałem że to świetna okazja, żebyś...no wiesz... trochę z nią posiedziała – oznajmia i wykorzystując moją chwilę nieuwagi po prostu sobie idzie.
- Nie, nie, nie! Żadna świetna okazja... Bartman to nie jest kuźwa zabawne! - krzyczę za nim. Na próżno rzecz jasna.
Po piętnastu minutach zbieram się w sobie i wychodzę do kuchni. Roma siedzi przy stole, sączy kawę i czyta jakąś książkę. Przyklejam sobie do twarzy sztuczny uśmiech, a w myślach przeklinam Zbigniewa i to że daję mu się tak urabiać.
- O hej – podnosi wzrok znad lektury – słyszałam jak wołałaś za Zbyszkiem, że dotrzymanie mi towarzystwa to fatalny, delikatnie mówiąc, pomysł – uśmiecha się lekko – spokojnie, mam kawę i Palahniuka – wskazuje na beżowy kubek i swoja lekturę – nie umrę z nudów. Zbyszek się uparł że musimy się lepiej poznać, ale wiesz, nic na siłę – uśmiecha się jeszcze szerzej, po czym znowu zaczytuje się w  Podziemnym Kręgu. Cholera, może... zaznaczam MOŻE ona nie jest taka zła? Czyta dobre książki, to już jest coś. Sama nie wierzę w to co mówię, ale może faktycznie mogłabym ją lepiej poznać. Siadam naprzeciwko niej starając się jakoś składnie zacząć rozmowę.
- Zbyszek musiałby mnie siłą tu zaciągnąć - mruczę.
- Słucham? - odrywa się od czytania.
- Mówię, że gdybym nie chciała, to Zbyszek musiałby zaciągnąć mnie tu wołami i pozbawić płatków czekoladowych. Więc wnioskuj że wyrażam szczerą i nieprzymuszoną chęć poznania cię – oznajmiam, zdając sobie sprawę że nie do końca cała moja wypowiedź oparta jest na prawdzie i że naprawdę słabo jest zaczynać znajomość od kłamstwa, nawet częściowego. Po prostu nie chcę wyjść na sierotę bezkarnie manipulowaną przez Bartmana.
- Ok – śmieje się.
- Zaczniemy od kawy – zabieram jej pusty kubek ze stołu i wstawiam wodę w czajniku elektrycznym.

W środku naszej całkiem miłej konwersacji, Bartman wpada jakby się paliło, przez dobre pół minuty stoi jak słup soli w drzwiach kuchni i uśmiecha się głupkowato. Potem triumfalne oznajmia wiedziałem z miną jakby dopiero co podbił Rzym, chwyta Romę za rękę i wybiega drąc się że są już mocno spóźnieni. Gdzie spóźnieni, tego już nie raczy wrzasnąć.
Kiedy zamykają się za nimi drzwi, uświadamiam sobie dwie dość istotne sprawy. Po pierwsze,  jednak gdzieś tam w środku miałam nadzieje że Zbyś pewnego dnia spojrzy na mnie i powie, jak właściwie codziennie, że mnie bardzo bardzo kocha. Z tym że nie doda do tego jak siostrę. Po drugie, Bartman tak najzwyczajniej w świecie się zakochał. Chyba to jego pierwszy raz w życiu. A przynajmniej pierwszy raz odkąd go znam. Do tego Roma okazuję się całkiem w porządku. To chyba irytuję mnie najbardziej. Gdyby była kolejną plastikową lalką, mogłabym zakwestionować jej wątpliwą inteligencję, albo starać się oszacować za ile lat jej biust eksploduje silikonem, co znacznie poprawiłoby mi nastrój.

Postanawiam moje świeże odkrycia w jakiś sposób uczcić. W moim przypadku jakakolwiek celebracja niezmiennie łączy się z alkoholem. Tak więc siadam na panelach w przedpokoju, oparta plecami o zimną jak cholera ścianę i popijam wino prosto z butelki. Użalam się nad moim beznadziejnym charakterem i gównianym życiem. Słysząc dzwonek do drzwi podnoszę się trochę niezgrabnie i otwieram mamrocząc pod nosem przeróżne bluzgi.
 - Cześć Delfina, jest Zibi? - o to Piotruś Nowakowski. Uwielbiam człowieka. Uśmiecham się do niego maślane i szczebioczę że niestety Zbigniew jest, bliżej nie wiadomo mi gdzie, ze swoją ukochaną. Piotrek z lekkim rozbawieniem stwierdza że jakoś będzie musiał sobie z tym poradzić. Delikatnie zabiera butelkę wina z mojej dłoni, tłumacząc że to dla mojego dobra, bo chyba wystarczająco już dzisiaj wypiłam. Zbulwersowana odpowiadam mu hardo, iż jego oskarżenia są zupełnie bezpodstawne, a ja jestem trzeźwiuteńka. Próbuję to nawet udowodnić, robiąc w korytarzu jaskółkę. Niestety próba kończy się fiaskiem, a ja prawię wybijam sobie przednie zęby o szafkę na buty. Na szczęście w porę łapie mnie Nowakowski i bezpiecznie transportuje na kanapę.
- Piotruś pamiętaj, nigdy prze nigdy nie wikłaj się w przyjaźnie damsko-męskie. To jest naprawdę dupny układ – mruczę sennie, po czym wtulam się w bartmanową bluzę, którą jak zawsze niedbale zostawił na kanapie.
- Dobrze, zapamiętam –  przykrywa mnie szczelnie pledem.


czwartek, 2 maja 2013

pierwszy

- Delfina! Delfina chodź tutaj szybko! - słyszę nerwowe nawoływanie mojego współlokatora. Podnoszę się trochę niechętnie z łóżka, odstawiam na bok laptopa i szurając kapciami wchodzę do pokoju obok.
 - Słucham cię Zbysiu, cóż się stało? – leniwie opieram się o framugę drzwi.
- Skarpetka, widziałaś gdzieś moją skarpetkę?! Cholera jasna, za chwile zaczyna mi się trening, a ja nie mogę znaleźć głupiej skarpety! – obserwuję jak w pośpiechu przerzuca swoje ubrania, które jeszcze wczoraj własnoręcznie mu wyprasowałam i poskładałam.
- O tą ci chodzi? – pokazuje mu samotnie leżącą na krześle skarpetkę.
- Tutaj jest – porywa ja i wrzuca do torby – nie wiem co ja bym bez ciebie zrobił – całuje mnie w policzek i wychodzi trzaskając tradycyjnie drzwiami.
Od cały Bartman.
- Co? Twój pan jak zawsze zapomniał dać ci śniadanie, tak? - wchodzę do kuchni i patrzę na warującego przy swojej misce Bobka. Wsypuję mu trochę ulubionej karmy, a swoje czekoladowe płatki zalewam porcją mleka.

Kiedy wracam popołudniu z uczelni, Zbyszek siedzi na kanapie z wielkim bananem na twarzy. Co oznacza, że albo właśnie spędził upojne chwile ze swoją kolejną dziewczyną, albo ograł Kubiaka na PS.
- Delfinko – w końcu dostrzega moją obecność w pomieszczeniu. Tak, zdecydowanie to nowa bartmanowa dziewczyna. Już trzecia w tym roku.
- Jak ma na imię ta nieszczęsna niewiasta? – pytam, rozsiadając się na kanapie.
- Roma... – odpowiada – ej jaka znowu nieszczęsna, co? - bulwersuje się, jak zawsze wykazując przy tym refleks szachisty.

Niczego nie świadoma wychodzę rano z pokoju w celu zrobienia sobie szeroko pojętego śniadania. Przeciągając się przechodzę przez przedpokój, gdzie Zbigniew jest właśnie w trakcie zdejmowania kolejnych części garderoby jakiejś blondynki. Będę strzelać że to Roma. Ta Roma.
- Kuźwa Bartman! - krzyczę, zasłaniając się rękami. Dużo już widziałam, głównie za sprawą Zbysia i jego kolejnych partnerek życiowych, a jednak takie widoki nadal mnie gorszą.
- Nie masz swojego pokoju? – kontynuuję, przesuwając się w stronę kuchni.
- Delfinko nie denerwuj się, to jest Roma – przedstawia nas sobie, ani trochę nie zażenowany całą tą sytuacją. Dobrali się idealnie, gdyż ona bez skrępowania, ani zalania się szkarłatnym rumieńcem, poprawia ramiączko od stanika i z szerokim uśmiechem wyciąga szczupła dłoń w moją stronę. Czy tylko ja czuję się tutaj niezręcznie?
- Hej, miło poznać – mruczę i szybko ewakuuję się do kuchni. Będąc w trakcie szukania dżemu jagodowego w szafce słyszę za sobą śmiech Bartmana.
- Delfina, coś ty się tak speszyła? Starzejesz się czy co? - pyta, opierając się o blat.
- Zbysiu, ja po prostu nie przepadam za takimi widokami z samego rana. To niesmaczne, wiesz?
- Czas najwyższy żebyś sobie kogoś znalazła, bo już zupełnie mi zdziczejesz Delfinko – całuje mnie w policzek, zabiera jabłko leżące na blacie, które pierwotnie miało być moim drugim śniadaniem i wychodzi. Na szczęście zabierając po drodze nową damę swego serca.

Bartman ostatnio za punkt honoru postawił sobie, że kogoś mi znajdzie. Potencjalnymi kandydatami była już cała nieżonata część jego drużyny, Misiek, kilka chłopaków z reprezentacji i ostatnio także barman w klubie, jaki odwiedziliśmy w piątek. Czekam tylko aż wpadnie na pomysł wyswatania mnie z Bobkiem...
Jest tylko taki mały problem, że ja od jakiś dwóch lat nie widzę nikogo poza Zbigniewem. Nie wspominałam o tym? Och, to przez roztargnienie. Tak się składa, że pomimo jego wkurwiającego charakteru, niedającej się ukryć głupoty, egocentryzmu i skłonności do poligamii, dążę go tym dziwnym uczuciem. Jak to mówią miłość jest ślepa. Ale Bartman ma też tą drugą stronę, jeśli się tylko trochę postara. Stawia mnie do pionu za każdym razem kiedy jest mi źle, wspiera mnie w nawet najbardziej abstrakcyjnych pomysłach i pewnie gdyby nie on już dawno rzuciłabym studia w cholerę. Wszędzie mnie wozi i budzi mnie codziennie rano, żebym nie zaspała na zajęcia. Już dawno przestałam się łudzić, że kiedyś coś z tego będzie. Kocha mnie, co do tego nie mam żadnych wątpliwości, bo powtarza to notorycznie. Kocha mnie jak siostrę. Poza tym dosyć znacznie odbiegam od zbyszkowych wyobrażeń idealnej dziewczyny. Sukienkę zakładam raz do roku, na Wigilię. Na co dzień chodzę w martensach i rozciągniętych swetrach, bo tak mi wygodnie. W szafie mam jedną parę szpilek, jakie w akcie desperacji sprezentowała mi matka. Niestety założyłam je tylko raz, po czym uznałam że lubię własne uzębienie i szkoda byłoby je tracić w tak młodym wieku. Z makijażem też mi jakoś nie pod drodze, a moja kosmetyczka składa się z pudru, jakiejś pomadki ochronnej i tuszu. Jednym słowem bogactwo. Wychodzę z założenia, że zamiast ślęczeć rano przed lustrem,  można jeszcze chwilę pospać. Reasumując, nie mam za bardzo z czym stawać w szranki ze zgrabnymi, długonogimi pięknościami, jakie co rusz do mieszkania sprowadza Bartman.
 +++

Miał być Wrona, ale postanowiłam spróbować oswoić w końcu Zbigniewa. Więc, jeśli nie macie dość jego facjaty w reklamie piwa, na wyborach miss i (pewnie już wkrótce) na corocznych Dniach Truskawki, to miłego czytania.